Mariusz Michalski: - Jesteś tak mocny, jak mocne jest twoje najsłabsze ogniwo! Maratończyk, instruktor i trener personalny w POP GYM Sport&Health Club, trener przygotowania motorycznego koszykarzy ROSY Radom, miłośnik basketu i zdrowego trybu życia, nade wszystko profesjonalista – to tylko niewielka część z bogatego dossier Mariusza Michalskiego. Warto go poznać choć trochę, bo jest człowiekiem z cienia, któremu wiele osób sporo zawdzięcza.
Grzegorz Stępień, RadomSport.pl: - Profesji masz sporo, wiem że każdą traktujesz bardzo poważnie, ale gdybyś musiał wybrać jedną, na co byś postawił?
- Bieganie, bo to moja miłość. Paradoksalnie, od roku nie biegam, bo nabawiłem się kontuzji i musiałem przerwać treningi oraz udział w różnego rodzaju biegach. Złośliwi twierdzili nawet, że nie odnajdę się w nieco innej rzeczywistości, bo bieganie to coś, bez czego nie potrafię żyć. Tymczasem funkcjonuję, bo jestem zwolennikiem różnych form aktywności. Zająłem się wieloma innymi pasjami, związanymi rzecz jasna z ruchem, z wysiłkiem fizyczny. Zgłębiam wiedzę w tych dziedzinach, biorę udział w szkoleniach i kursach, cały czas się uczę. Wyznaję bowiem zasadę, że „jesteś tak mocny, jak mocne jest twoje najsłabsze ogniwo”.
Do sportu, do biegania trafiłeś jednak stosunkowo późno. Nie przypominam sobie, żeby Twoje nazwisko pojawiało się przy okazji jakichs zawodów szkolnych, juniorskich.
- W szkole nie lubiłem biegać. Może dlatego, że nauczyciele nas do tego przymuszali. Nie czerpałem z tego powodu radości, rodził się we mnie taki naturalny bunt. Pasjonowałem się wówczas koszykówką. Zaczęła się w Polsce dostępność do NBA i od razu był ogromny boom na najlepszą koszykówkę świata. Zacząłem grać, również z rozgrywkach amatorskich. Byłem jednak samoukiem, traktowałem to jako zabawę, ale już wtedy lubiłem rywalizację. Wolałem przegrać z kimś lepszym, nauczyć się czegoś, niż po raz kolejny pokonać słabszego.
Wróćmy jednak do biegania…
- Wcześniej była jeszcze siłownia. Zawsze byłem drobnej budowy ciała, więc zacząłem ćwiczyć, żeby nabrać masy. Kilogramów rzeczywiście przybyło, miałem 25 lat i nagle zacząłem biegać. Pamiętam, że kupiłem jakieś najtańsze buty, żeby zobaczyć czy w ogóle mi się to spodoba. Najpierw było kilka kółek w Starym Ogrodzie, potem coraz więcej i częściej, aż wreszcie zapisałem się na pierwszy bieg uliczny na 10 km w Warszawie. Była to dość prestiżowa impreza firmowana przez Nike i od razu udało mi się zejść poniżej 45 minut. Uzyskałem czas 44,26. Mówię o tym, bo od zawsze nie rywalizowałem z innymi zawodnikami, tylko chciałem poprawiać siebie.
Z każdym dniem bieganie coraz bardziej mi się podobało, coraz bardziej mnie wciągało, wiedziałem już wtedy, że jestem typem wytrzymałościowca. Obrałem sobie cel – maraton.
Teraz już wiemy, że go zrealizowałeś. Kiedy i gdzie był ten pierwszy raz?
- Dokładnie 12 września 2010 roku we Wrocławiu. Od razu zapłaciłem drogie frycowe, bo „umarłem” po 32. kilometrze, przez głupotę. Chyba za dużo się naczytałem, chciałem zejść poniżej 3 godzin 30 minut i zwyczajnie zacząłem za szybko. Czułem się dobrze, pogoda też była znakomita, ale po wspomnianym 32. kilometrze zaczęły się schody. Nogi miałem jak z ołowiu, na dodatek dopadły mnie potworne skurcze. Mimo ogromnego zmęczenia i bólu nie zatrzymałem się jednak nawet na chwilę. Skoro założyłem sobie przebiegnięcie maratonu, to ma być przebiegnięcie, a nie przejście – pomyślałem. Ostatni kilometr biegłem już nie nogami tylko głową, sercem i siłą woli. Po przekroczeniu mety nie mogłem nawet kucnąć. Czas ku mojemu zdziwieniu – 3.29,58.
Co ciekawe, już dwa tygodnie później wystartowałem w maratonie, w Warszawie i biegnąc mądrze zrobiłem bez problemu czas 3.26. Od razu zaliczyłem też koronę maratonów polskich, czyli starty we Wrocławiu, Warszawie, Dębnie, Krakowie i Poznaniu.
W ubiegłym roku byłeś w Kenii. Tam rzeczywiście jest Mekka biegaczy długodystansowych?
- Dokładnie rok temu gościłem w Iten, miasteczku położonym 2400 metrów nad poziomem morza, gdzie wszyscy mężczyźni biegają. To faktycznie święte miejsce dla biegaczy, idealne dla sportowców wytrzymałościowych. Tam czuć ducha biegania, mimo że warunki są dość spartańskie. Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Cieszę się, że tam byłem, że mogłem trenować z najlepszymi.
Ale to właśnie od powrotu z Kenii nie biegasz…
- Tak, ale gdybym mógł cofnąć czas, jeszcze raz bym tam pojechał. Moja kontuzja była wynikiem wcześniejszych mikrourazów, może jakiegoś przeoczenia, czy zaniedbania. Nie żałuję jednak niczego. Odkąd nie biegam, jestem otwarty na wiele innych wyzwań. Poszerzam horyzonty, uczę siebie, uczę innych. Najważniejsze to być sprawnym, radzić sobie w różnych sytuacjach. Konsekwencją w postępowaniu można dojść do wszystkiego.
Wspomniałeś o tym, że uczysz też innych. To także sprawia Ci satysfakcję?
- Ogromną. Lubię pracować z ludźmi, lubię i chcę dzielić się swoją wiedzą. Udzielam porad, wskazówek, ustalam plany, konsultuję wiele rzeczy. Trening personalny jest po to, żeby pomóc komuś w osiągnięciu osobistego sukcesu, podpowiedzieć jak stać się lepszym. To naprawdę wielka satysfakcja kiedy widzi się postępy u swojego podopiecznego, a największą nagrodą jest jego zadowolenie z poprawy kondycji, stanu zdrowia, zrzucenia kilogramów.
Chcąc dzielić się wiedzą z innymi sam także ciągle doskonalę siebie i swój warsztat. Dużo czytam, obserwuję, biorę udział w kursach. Nabyte umiejętności staram się szybko wprowadzać w życie. Piszę też blog, na którym udzielam porad nie tylko dotyczących ćwiczeń, ale również odżywiania. Okazuje się, że można jeść zdrowo i smacznie, o czym wiele osób nie ma często pojęcia.
Ostatnimi czasy znów pochłania Cię koszykówka, ale w trochę innej roli. Jak trafiłeś do ROSY, jak Ci się pracuje z zawodowcami?
- To odbyło się trochę na zasadzie naczyń połączonych. Pracowałem w POP GYM, a ROSA ma tam zajęcia. Rozmawiałem z trenerem Wojciechem Kamińskim, który po zapoznaniu się z moimi metodami i moim CV zaproponował mi funkcję trenera przygotowania motorycznego. Współpracę zaczęliśmy w okresie przygotowawczym do sezonu 2014/2015 i kontynuujemy do dziś. Myślę, że obie strony są zadowolone. Mnie to zajęcie wciągnęło bardzo. Teraz jeszcze mocniej przeżywam wszystkie mecze z udziałem koszykarzy ROSY i czuje wielką radość kiedy przychodzą tak piękne zwycięstwa jak ostatnie z mistrzem Polski – PGE Turów Zgorzelec.
Do biegania jeszcze wrócisz?
- Wierzę, że tak. Konieczne jest przeprowadzenie pewnego zabiegu i mam nadzieję, że po nim już wszystko będzie w porządku. Szkoda, że nie udało się wyleczyć wcześniej, bo zostałem wylosowany jako uczestnik tegorocznego maratonu w Berlinie, na który chętnych jest tak wielu, że trzeba przeprowadzać właśnie losowanie. Do września nie zdołał się jednak przygotować, będę musiał to miejsce odstąpić. Najważniejsze jednak, żeby wrócić do zdrowia.
Rozmawiał GRZEGORZ STĘPIEŃ
Poleć artykuł swoim znajomym
Chcesz znać wyniki jeszcze szybciej, a jeszcze nie dołączyłeś do nas na Facebooku? KONIECZNIE ZRÓB TO TERAZ!
|