35. rocznica awansu Radomiaka do ekstraklasy - historia niezwykłego człowieka Czasami spotykamy w swoim życiu takich ludzi, z którymi rozmowa mogłaby się nigdy nie kończyć. Natknąłem się na taką osobowość. Janusz Pietrasik z Radomiakiem Radom zasmakował zarówno słodyczy Ekstraklasy, jak i goryczy spadku do III ligi. Przy Struga 63 występował przez 17 lat. Przed spotkaniem modlił się, żeby każdy z tego materiału wyciągnął coś dla siebie. O wierze w Boga, Panu szyjącym buty na zamówienie, wyjeździe do Syrii, magicznym sezonie 1984/1985, bezcennej historii Radomiaka Radom, życiu w czasach stanu wojennego, zwolnieniu z pracy przez weekend majowy czy jedzeniu chleba z masłem. Bierzcie i jedzcie!
Sezon 1983/1984. Radomiak Radom pierwszy raz w swojej historii, sięgającej okresu przedwojennego, awansuje do I ligi. Jednym z głównych architektów sukcesu jest Janusz Pietrasik, wychowanek klubu, który wówczas grał na prawym skrzydle, choć jak sam przyznaje – awans to praca wielu ludzi, których nie da się zliczyć. To zasługa całej otoczki, miasta spragnionego futbolu na najwyższym poziomie.
- To była praca dużej grupy ludzi. Pamiętam takiego człowieka, taką legendę właściwie Radomiaka, który pracował w magazynie. Nazywał się Pan Stanik i robił nam buty na zamówienie. Dostawał fragment buta i odtwarzał. To był artysta. To był fantastyczny człowiek. On jest prawdziwą legendą. Pracował do końca swoich dni i zawsze nam pomagał. Wtedy były inne czasy. Na rynku nie było tylu firm, których buta można dostać w sklepie. To jest taki symptom wielkiej pomocy i tej otoczki, która utworzyła się wówczas wokół klubu. Wychowankowie, trenerzy, masażyści, działacze. Marzenia i zaangażowanie tych ludzi doprowadziło do sukcesu i awansu. To była spora grupa sympatyków i trudno byłoby wymienić wszystkich z imienia i nazwiska – stwierdził Pietrasik.
Śmiało można stwierdzić, że nic by się nie udało, gdyby nie wsparcie finansowe ze strony „Radoskóru” – zakładu produkującego obuwie, w których chodziła cała Polska. Dla miasta „Radoskór” to w ogóle symbol tłustych lat. Do dziś każdy ma znajomego, który kiedyś pracował właśnie tam. Choć przedsiębiorstwo pomagało, jak mogło, to klub borykał się z brakiem płynności finansowej. Nie zawsze było na wartościowe jedzenie, ale zawsze starczało chociaż na kromkę chleba z masłem.
- Z perspektywy czasu wydaje mi się, że te pieniądze nie były najważniejsze w tym wszystkim. Wtedy najważniejszy był Radomiak. Pensje były, jakie były. Na tamte czasy źle nie było. Były momenty, że brakowało na premie, na sprawy czysto sportowe. Człowiek grał wtedy dla Radomiaka, dla samej nazwy, dla klubu, a nie dla pieniędzy i wielkich apanaży – przyznał ze szczerą sympatią wychowanek Radomiaka.
Siłą tego klubu nie był dostatek, ale przemożna odpowiedzialność i stalowa konsekwencja.
- Bardzo sympatycznie wspominam tamten sezon. Moja gra wyglądała tak, jak powinna wyglądać i nie raz było tak, że schodząc z boiska, miałem ciemno przed oczami, a później dwa dni dochodziłem do siebie – dodaje skrzydłowy „Zielonych”. Z moich osobistych przypuszczeń wynika, że po fecie nasz bohater dochodził do siebie jeszcze dłużej, choć obecnie jest zadeklarowanym antagonistą napojów wyskokowych. Awans to było święto dla miasta. Jak można przeczytać w klubowej monografii, odbyła się defilada zawodników, których poprowadziła orkiestra „Radoskóru”, a jeden z działaczy stracił… płaszcz. Euforia dała o sobie znać do tego stopnia, że piłkarze na pamiątkę pocięli żyletkami odzienie i wzięli po kawałku na pamiątkę.
Rok wcześniej w ramach wynagrodzenia za dobrą postawę na boisku piłkarze wyjechali na obóz do Syrii. Podobno zaprezentowali się całkiem przyzwoicie, choć Pietrasik twierdzi, że wyjazd miał na celu co innego. - Ten wyjazd to bardziej turystycznie (śmiech). Nawiązali jakąś współpracę z Syryjczykami. Najpierw oni przyjechali do nas, później my do nich. Zagraliśmy kilka sparingów, ale to była bardziej integracyjna wycieczka, później przez Turcję, tam wiadomo, takie różne rzeczy…(śmiech). Uprzedzając pytania, nie chce wiedzieć, co to znaczy „takie różne rzeczy”.
Choć ówczesna I liga była upragnioną idyllą, to dla Pietrasika nie zaczęła się najlepiej. Stracił miejsce w składzie, a gdy już je odzyskał, to na treningu doznał poważnej kontuzji Achillesa. Wszystko przez „koleżeńskie” wejście w nogi impertynenckiego hydraulika, bo kogoś takiego piłkarzem nazwać nie można. Ostatecznie na najwyższym szczeblu zaliczył 11 występów. Najbardziej w pamięci zapadło mu spotkanie z Lechem Poznań. Ostatnie przed kontuzją. Kilkadziesiąt tysięcy kibiców. Ludzie oglądali z balkonów, drzew, wchodzili na bieżnie.
- Ja byłem tak skoncentrowany na tym meczu z Lechem, że ja nie widziałem tych kibiców. Siedzieli na bieżni, na drzewach. Kilkadziesiąt tysięcy. To było fantastyczne. Starałem się wyłączyć i odciąć od tego, co działo się wokół. Byłem skupiony tylko na nas i na przeciwnikach – relacjonował 60-latek.
Sezon, który miał się okazać furtką do raju i stabilizacji klubu na polskim podwórku, stał się początkiem długiej, krętej drogi, która prowadziła Radomiaka przez niższe klasy rozgrywkowe. Spuszczenie do III ligi to już gwóźdź do trumny zgotowanej przez szarzyznę, problemy finansowe i szwindle różnego rodzaju.
- Mecz w Ekstraklasie to było święto. To było przeniesienie się na inny poziom sportowy i kulturowy. Zainteresowanie było ogromne. Były też bardziej prozaiczne rzeczy. Lepsze hotele, autografy, relacje radiowe. To była najwyższa półka – wspomniał z sentymentem Janusz Pietrasik.
Po degradacji do III ligi Pietrasik zdecydował się zawiesić buty na kołek. Został nauczycielem WF-u, a w późniejszym czasie zaczął szkolić młodzież, czym zajmuje się do dziś. Jest autorytetem. Możliwość przebywania w jego towarzystwie to zaszczyt i nie ma w tym odrobiny kurtuazji. Jak sam przyznaje, sport i życie w czasach stanu wojennego ukształtowały jego charakter.
- Spóźniłem się raz w życiu. Sport nauczył mnie dyscypliny i odpowiedzialności. W szkole się spóźniłem raz, bo śnieżyca była i autobus nawalił. Dużo jest nauczycieli, a mało świadków. Można gadać, gadać, a robić co innego. Trzeba być autentycznym. To, o czym mówię, wymagam od siebie i od innych – dodał.
Jest człowiekiem niezwykle ambitnym. Ze swojej ostatniej pracy zwolnił się sam, bo walczył o Ekstraligę z 13-letnimi chłopcami, a ci postanowili wyjechać sobie na weekend majowy.
- W moim ostatnim klubie miałem sytuację, że nikt mnie nie słuchał. Chciałem zrobić trening koordynacyjny. Nie, bo deszcz pada. No to poza boiskiem. Nie, bo się trawa zniszczy. Zawsze daje się z siebie wszystko i tego samego oczekuje z drugiej strony. Jeśli mam młodego człowieka, który ma talent, to ja za wszelką cenę muszę wydobyć to wszystko z niego i rozwinąć – opowiedział o swoim poglądach szkoleniowiec.
Powiedzieć, że jest pracoholikiem, to nie powiedzieć nic. - Ja się szkolę codziennie, kształcę. Zawsze staram się przećwiczyć dany element gry, ale w różnych formach. Czasami poświęcam 2-3 godziny, żeby się przygotować do samego treningu, choć mam taki bagaż doświadczeń, że nie musiałbym tego robić. Na wszystko trzeba sobie w życiu zapracować. Miałem zdarzenie, że chłopak walczy o miejsce w składzie, a kolega się śmieje i mówi: „mi to tata załatwi”. To taka toksyczna miłość rodzica. Ja nawet własnego syna bym nie wystawił, gdyby nie zasłużył.
Pietrasik to awangardowa osobowość. Nie zawsze uśmiechnięty, ale zawsze szczęśliwy z charakterystycznym błyskiem w oku. Fajnie widzieć osobę w takim wieku, która ciągle ma pasje, żyje całym sobą i nieustannie chce się rozwijać. Przypomina mi historię z śp. dr. Jerzym Wielkoszyńskim, który na jednym z treningów był nieco podekscytowany. Okazało się, że w wieku 70 lat był rozemocjonowany czekaniem na przetłumaczenie książki zza oceanu o badaniach dot. tematyki rozwoju i nowych rozwiązań treningowych. Staruszek niemogący doczekać się zdobycia nowej wiedzy. Kosmos.
Swego czasu Bruce Lee powiedział, że jak tracisz zdrowie, to coś tam tracisz, ale jak tracisz spokój to tracisz wszystko. Na koniec zostawiam Was z największym przyjacielem Pietrasika. Gościem, któremu zawdzięcza wszystko. Nawet bezwzględny spokój. - Gdybym miał taką wiarę jak teraz…Na pewno by mi to jeszcze bardziej pomogło. Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest poukładane. Stosunek do drugiego człowieka, moje zachowania, ta punktualność, konkretność, pracowitość to się wszystko bierze z tego, że Bóg jest na pierwszym miejscu. Wtedy człowiek staje się zdecydowany, ale i wyrozumiały. Jeżeli wierzymy, że Duch Święty w nas jest i działa, to zmienia nas. Jesteśmy spokojniejsi i wszystko jest poukładane. Mam nadzieję, że spełniam wolę Pana.
MACIEJ ŁAWRYNOWICZ
Poleć artykuł swoim znajomym
Chcesz znać wyniki jeszcze szybciej, a jeszcze nie dołączyłeś do nas na Facebooku? KONIECZNIE ZRÓB TO TERAZ!
|